Pierwszy raz zapragnęłam dotknąć gatunku dziennikarskiego, z którym jako autorka nie miałam jeszcze do czynienia. Oto mój pierwszy reportaż. Reportaż z podróży.
Plastikowy
zegar wskazał godzinę 16-tą kiedy kończyłam pakować plecak. Zza
otwartego okna usłyszeć dało się niesamowitą mieszankę języków
świata. Turyści, trochę tacy jak ja, jednak w gruncie rzeczy inni. Też spragnieni
świata, jednak z reguły wolą go chłonąć w bezpieczny
sposób - wybierając grupy, ewentualnie zapuszczają się
w nieznane parami. Należę chyba do mniejszości,
ponieważ największą przyjemność czerpię z podróżowania
samemu. To też daje mi możliwość bycia z ludźmi,
jednak w inny, ekscytujący sposób. Nigdy nie wiem kim
tak naprawdę jest osoba, którą poznałam na szlaku podróży,
z którą przemierzam dystans. To właśnie jest niebezpieczne,
ale jakże ekscytujące!
Dzień,
pomimo tego, że południe minęło już dawno jest piekielnie
gorący. Jak 90% dni w Kalifornii. Tydzień
zwiedzania Stanów Zjednoczonych - brzmi jak marzenie. Teraz
zostały już tylko 2 dni tej niesamowitej przygody. Czas opuścić
San Bernardino - z pozoru zwyczajne amerykańskie miasteczko,
jednak poczuć można w nim zachodni klimat, no i dużym
atutem są tanie noclegi. Potrzebowałam spędzić czas właśnie
w takim umiarkowanie zwyczajnym mieście z dala od
blichtru i hałasu wielkich metropolii.
Wszystko
zaczęło się trzy tygodnie temu, kiedy to planowaliśmy ze
znajomymi naszą podróż. Samolot z Bostonu do Vegas, a potem
zwiedzanie Miasta Aniołów. Znajomi oczywiście wybrali pokonywanie
tej ostatniej trasy samolotem, ja jednak się wyłamałam. Jak to?
Mam stracić tę niepowtarzalną szansę na poznanie krainy marzeń
od strony drogi? Jakoś nie ciągnęło mnie tak bardzo zwiedzanie
komercyjnych punktów USA, jednakże byłam uzależniona od
znajomych. Najbardziej kuszącą perspektywą było odkrywanie
Stanów wprost ze szlaku. To właśnie
z perspektywy drogi poznałam Amerykę uwiecznioną na taśmie
filmowej - podczas oglądania filmów, które cenię do dziś, jak
Thelma i Louise, Wszystko za życie, czy Prosta
historia. Po krótkim namyśle wybrałam szosę, na co wszyscy
zareagowali pukaniem w głowę.
Rozstaliśmy
się wczoraj - oni pojechali na lotnisko, ja na dworzec autobusowy.
Przeznaczyłam wczorajszy dzień na leniwe zwiedzanie San Bernardino,
prawdziwa przygoda jednak zaczyna się dziś - drogę do Los Angeles
zamierzam pokonać autostopem. Jest to według mnie jedyny sposób,
by poczuć tę mityczną, amerykańską wolność. Mityczną,
niestety z wielu powodów, a jednym z nich jest zakaz
hitchhikingu na niektórych drogach, a w niektórych
stanach zabroniony całkowicie. Na szczęście ja na swoją podróż
wybrałam drogę stanową - legendarną sześćdziesiątkę szóstkę,
na której z formalnego punktu widzenia można łapać podwózkę.
Chwilę przed 17-tą ruszyłam w stronę recepcji, by
podpisać kilka kwitków oraz się wykwaterować. Miałam wielkie
szczęście, ponieważ napotkałam na właściciela, który
zaproponował podwieźć mnie na wylot trasy. Oczywiście zgodziłam
się. Podróż trwała krótko, a pomimo tego Frank zdążył wypytać
mnie o Polskę. Nigdy nie był w Europie,
jednak marzy o podróży w szwajcarskie Alpy.
Ciekawy wybór, ponieważ większość Amerykanów, których podczas
pobytu dane było mi poznać ogranicza się do marzeń o zwiedzeniu
Paryża. Dla typowego Amerykanina właściwie nie ma w Europie
innych państw niż Francja, Wielka Brytania, Niemcy i Włochy.
Taka amerykańska ignorancja, do której już zdążyłam przywyknąć.
Frank wysadził mnie przy jakimś fast foodzie. Pożegnałam się,
włożyłam na ramiona plecak i ruszyłam w stronę
szosy. Znak przydrożny informował: Historic Route 66. Jestem tu.
Wyjęłam z torby przygotowaną wcześniej kartkę z napisem
Los Angeles, jednak od momentu przyjazdu nie przejechał tędy żaden
pojazd.
Mother
Road - jak amerykanie zwykli nazywać 66 - w czasach
swojej świetności była szlakiem marzeń. Dziś ta droga to przede
wszystkim legenda, a jedyny jej kawałek, który można
przejechać bez przeszkód to ten od granicy Arizony do LA. Kiedyś
trasę tę, łączącą wschód z zachodem
przemierzali desperaci, gangsterzy oraz poszukiwacze przygód. Dziś
niestety została wyparta przez nowoczesne autostrady. Jej klimat
jednak pozostał. Na horyzoncie dostrzegłam niezliczoną ilość
opuszczonych barów i stacji benzynowych, w których
duch lat sześćdziesiątych choć trochę przepłoszony nadal się
unosił. Gorący klimat dawał się we znaki, ciepło wręcz buchało
znad popękanego asfaltu. Miałam do pokonania blisko 80 mil.
Niedużo. Taki dystans na pierwszy raz. Na zachętę.
Pierwszy
samochód. Przejechał. Cóż, może wyglądam groźnie. Tym razem
spróbuję się uśmiechnąć - zauważyłam, że Amerykanie to
doceniają. Drugi pojawił się za niespełna minutę. Również
przejechał. Tak, z pewnością czasy świetności tej drogi
minęły. Pięć minut i dwa samochody. Podejrzewam, że miewała
większe obciążenie. Godzina 17.30 i następny samochód.
Żółty Jeep Wrangler. Zatrzymał się. Za kierownicą siedział
mężczyzna w garniturze. I tak oto z małą
dozą niepewności, ale też poczuciem ulgi wsiadłam do samochodu.
Kierowca zakomunikował, że może mnie podwieźć, jednak zjeżdża
z drogi na wysokości Rancho Cucamonga. Dobre i to. Żółty
jeep i elegancki garnitur był rozbrajającym połączeniem.
Prowadzący auto wyglądał elegancko, jednak moją uwagę
przyciągnęły jego dłonie - były strasznie zniszczone. Mark - bo
tak miał na imię, był mężczyzną około 40-stki pracującym na
farmie. Poinformował mnie, że w życiu nie zabrałby
obcej osoby z drogi, ale zrobiło mu się żal, gdy zobaczył
dziewczynę z wielkim plecakiem i tak zrezygnowaną miną.
Powiedział też, że w USA taki sposób podróży
wybierają albo żebracy, albo szaleńcy. Ani ci, ani ci nie są mile
widziani. Na desce rozdzielczej samochodu przyklejona była naklejka
z logiem LA Clippers. Przywieszka z tym samym emblematem
ozdabiała kluczyki wetknięte do stacyjki. Klimatyzacja
w samochodzie nastawiona została chyba na 10 stopni.
Typowo amerykańskie. Wybierając się na podróż autobusem, bądź
samochodem, który ma prowadzić Amerykanin warto brać ze sobą koc.
Z początku mijaliśmy opuszczone myjnie, serwisy samochodowe ze
swojsko brzmiącymi nazwami oraz kawiarnie z przydrożnymi
tablicami, na których widniały pościerane fragmenty menu, jednak
z czasem zabudowa zaczynała być coraz gęstsza. Mark zapytał
mnie skąd jestem i czy zdaje sobie sprawę jakim
niebezpieczeństwem jest hitchhiking. Owszem, zdawałam sobie. - To
skąd jesteś? - ponowił pytanie. - z Polski - odpowiedziałam.
- z miasta Polski? Okazało się, że Mark nie wiedział nic
o moim kraju, a kiedy już zaczął się namyślać,
stwierdził, iż Polska to chyba region Rosji. Z tym
stwierdzeniem też spotkałam się tu kilkakrotnie - wpierw czułam
się trochę urażona, potem jednak przywykłam i młodszym
osobom mówiłam po prostu że jestem z Europy - wystarcza im to
w zupełności. Zapytałam mężczyznę jak wygląda życie
w Kalifornii, bo dla wielu Polaków kraina ta jest
synonimem wolności i beztroski. - Ciężkie - odpowiedział
krótko. - Pracuję często o 8 do 20, a gorący
klimat wcale nie sprzyja komfortowej pracy. Poza tym podatki potrafią
wykończyć. Opowiedział też o tym, jak siedział
w więzieniu za alimenty. Dziś wracał z sądu,
jednak nie pytałam czego dotyczyła sprawa. - Marzę o tym,
żeby wynieść się na północ, jednak nie stać mnie na to -
stwierdził mężczyzna. Okazało się, że Kalifornia jednak nie dla
wszystkich jest beztroską krainą. Powoli zbliżaliśmy się do
miejsca w którym Mark miał zjechać. Zajechał na
parking przy stacji benzynowej i wysadził mnie, życząc
powodzenia. Gorąco buchnęło we mnie niczym uderzenie obuchem.
Ruszyłam w stronę budynku. w Stanach picie
wody z kranu jest standardem, na zewnątrz budynków są nawet
specjalne punkty gdzie w takową można się zaopatrzyć.
Po ugaszeniu pragnienia i przemyciu twarzy ruszyłam w stronę
samochodu stojącego na parkingu, by zapytać kierowcę w którym
kierunku jedzie. Kierowca odpowiedział mi pytając, czy zdaję sobie
sprawę, że takie żebractwo na stacji benzynowej jest nielegalne.
Dosłownie za chwilę w moją stronę nadciągnął
człowiek w niebieskim uniformie. Zbliżał się mówiąc
wyraźnie i głośno, że mam oddalić się z jego terenu,
bo w innym przypadku wezwie policję. Zdezorientowana
oddaliłam się poboczem i przystanęłam na brzegu drogi.
Rozgrzanym asfaltem żwawo przebiegła jaszczurka, a ja czekałam
w tym miejscu na okazję do podwózki. Tym razem miałam
szczęście - pierwszy pojazd, który przejeżdżał zatrzymał się
i kierowca zaproponował mi pomoc w dotarciu do celu.
w rozwalającym się czerwonym samochodzie przypominającym
Gran Torino, siedział około 60-letni brodacz w ciemnych
awiatorach. W ręce miał piwo, a na ręce
wytatuowane gwiazdy. Gdy zobaczył lęk na mojej twarzy, podjął
próbę uspokojenia mnie słowami, że najlepiej jeździ mu się po
pięciu piwach, a dziś pije dopiero drugie - rzekł
z rozbrajającym uśmiechem. W Stanach, mimo
restrykcyjnego prawa spotkałam się już kilka razy z prowadzeniem
w stanie lekkiego upojenia - widać, ludzie mają tutaj do
tego inne podejście niż w Polsce, co wcale mnie nie
uspokajało. Brodacz kazał na siebie mówić Johnie. Jego samochód
od środka był jedną wielką flagą USA. Flaga przymocowana była
do dachu, wyłożone nią też były siedzenia. Nad kierownicą
widniał duży napis "God bless America", a do
lusterka przyczepiona była niezliczona ilość koralików
w patriotycznych barwach. Radio - jakby z przymusu -
rzęziło muzykę w stylu country, a piosenkarz
śpiewał o swojej miłości, którą zostawił
w Alabamie. Johnie powiedział, że widok samotnie
podróżującej dziewczyny należy dziś do rzadkości. Poza tym mało
kto decyduje się w obecnych czasach na autostop - rzekł
brodacz. - Pod koniec lat 60-tych były niezłe przygody -
stwierdził. - Zwiedziłem prawie całe Stany łapiąc samochody.
Jednak później prawo zrobiło się bardziej restrykcyjne,
a trafiając na niemiłego policjanta można nawet trafić za
kratki - rzekł zapalając papierosa. Dostałam następny dowód na
to, że amerykańska wolność jest tylko mitem, a o wiele
więcej tej wolności mam w swoim własnym kraju. Podczas
jazdy wysłuchałam kilka historii z młodości Johniego,
niezliczoną ilość razy usłyszałam również, że "to już
nie to co kiedyś". z pewnością nie. Korbką odkręciłam
szybę, by zaczerpnąć świeżego powietrza i podziwiałam
ciągnące się wzdłuż drogi budynki, pokryte farbą w pastelowych
kolorach, między którymi raz po raz pięły się palmy. Byłam
coraz bardziej zadowolona z tego, ze wybrałam tę metodę
dostania się do celu. - Tutaj cię wysadzę, muszę jechać
w swoją stronę - rzekł brodacz, po czym zajechał na
parking przy barze z fast foodami. Na pożegnanie wręczył mi
jedną z koralikowych bransoletek, po czym wsiadł do samochodu
i wyciągając rękę w geście pożegnania odjechał.
Weszłam do mizernie wyglądającego baru. Nad ladą leniwie obracał
się wiatrak. Poprosiłam ubraną w czerwony uniform
ekspedientkę o pierwsza lepszą kanapkę. Dostałam
podwójnego hamburgera i ogromny, sztuczny uśmiech pracowniczki
gratis. Muszę się chyba przyzwyczaić, że nie każdy rozumie
wschodni akcent. W barze siedziało dwóch mężczyzn
o latynoskiej urodzie, przy czym każdy patrzył się na
mnie z wyraźną podejrzliwością. Po chwili do jednego z nich
podeszła ekspedientka i przyjęła zamówienie złożone po
hiszpańsku. Siedząc, poczułam zmęczenie, gorący dzień dawał
się we znaki i wyczerpanie spowodowane małą ilością snu
również dawało o sobie znać. Po chwili rozległ się
brzdęk otwieranych drzwi i do baru weszła kobieta. Niska,
ciemna, około czterdziestki. Zamówiła jakiś alkohol, po czym
przyglądając się mojemu plecakowi przysiadła się, wypytując
skąd jestem. Odpowiedziałam na jej pytanie. - Czy wiesz, że Jezus
cię kocha? - zapytała, po czym wyciągnęła z torebki
zniszczoną Biblię. Następne pół godziny spędziłam na
spożywaniu reszty posiłku, wertowaniu mapy oraz wysłuchiwaniu
interpretacji Biblii według jakiejś sekty, do której należała
czterdziestolatka. Kobieta niezrażona moją niechęcią ciągnęła
rozmowę dalej. W końcu zmuszona byłam pożegnać się
i wyjść. Słońce zmierzało powoli ku zachodowi. Podziwiałam
przez chwilę sielankowy widok, po czym wyciągnęłam kartkę
z wypisanym celem podróży. Byłam na wysokości Duarte, co
oznaczało, że pozostało mi już tylko jakieś 20 mil do celu.
Drogą przejeżdżało wiele samochodów. Nie zatrzymał się żaden.
W wielu z nich powiewały flagi unoszone pędem
powietrza, jeszcze inne miały wymalowane na masce płomienie ognia.
Najpiękniejsze były srebrne, klasyczne trucki w których
odbijało się tańczące, zachodnie słońce. Po około pół
godzinie czekania w moją stronę nadjechał radiowóz.
Zatrzymał się, po czym wysiadł z niego policjant. Oficer
podszedł, kazał wsiąść do samochodu i pokazać dokumenty.
Przeszył mnie strach, a przecież wiedziałam, że nie zrobiłam
nic złego. Stróż prawa z przyklejoną do twarzy surową miną
oznajmił, że stoję za blisko drogi i stanowię
niebezpieczeństwo dla ruchu drogowego. - Za takie coś grozi
więzienie - podsumował. Po wielu tłumaczeniach okazał jednak
ludzkie oblicze i skończyło się tylko na upomnieniu. Oficer
mimo wszystko nakazał odsunąć się od drogi, co szansę na
złapanie transportu minimalizowało do zera. Zrezygnowana, siadłam
kilka metrów od asfaltu i czekałam. Robiło się coraz
później, a w okolicy prócz podejrzanego baru nie
było niczego innego. Nawet zasięgu. Po kilku minutach czekania
podeszło do mnie dwóch mężczyzn i z latynoskim akcentem
spytali, czy nie potrzebuję noclegu. Nie potrzebowałam, jednak oni
nadal nalegali. Zdenerwowana wydarzeniami ostatniej godziny, udałam
się z powrotem w stronę baru, żeby uwolnić się
od niechcianych towarzyszy. Robiło się coraz później i wszystko
napełniało mnie już strachem. Nagle, z czeluści baru wyłonił
się mężczyzna w średnim wieku. Podszedł w moją
stronę i z ciężkim do rozszyfrowania akcentem zapytał jak
się mam i czy nie potrzebuję podwózki.Ubrany był
w skórzaną kurtkę i buty z wężowej skóry.
Mimo, że wyszedł z szemranej jadłodajni na oko wydawał się
być człowiekiem budzącym zaufanie. Poinformował mnie, że jedzie
do żony w stronę ich domu na wybrzeżu LA.
Odpowiedziałam, że mam ze znajomymi wynajęty pokój w hostelu
w okolicy Santa Monica i tam też się udaję. -
Mieszkamy niedaleko. Jedziemy - powiedział. Wziął mój plecak na
ramię i poszliśmy w stronę pojazdu, który okazał
się być motocyklem. Dokładniej dwuosobowym, pięknym Harley'em
Davidson'em. - Myślałam, że jedziesz samochodem - stwierdziłam. -
Jak tylko się da unikam podróżowania w klatce, a tu
druga osoba mieści się spokojnie - odpowiedział. Nerwy
sparaliżowały moje ciało. Owszem, chciałam przejechać się
motorem, ale nie wiem czy byłam na to gotowa teraz. Milion głupich
myśli przeleciało mi przez głowę. - Stąd nie da się spaść -
powiedział, jakby czytając w moich myślach. Z oddali
widziałam jak w moją stronę znów zbliżało się dwóch
Latynosów. Nie miałam chyba innego wyboru. Zarzucając plecak
siadłam na motor i już za chwilę wiedziałam, że to
najwygodniejsze siedzenie na którym dane mi było dzisiaj siedzieć.
Mężczyzna kazał chwycić się siebie i nie wyginać w czasie
jazdy zbytnio na boki Ruszyliśmy z charakterystycznym
warkotem. Po chwili już wiedziałam, że to była zdecydowanie
najlepsza decyzja dzisiejszego dnia, a uczucia które
towarzyszyło jeździe motorem po amerykańskiej drodze nie da się
przyrównać do niczego innego. Wiatr we włosach, przyjemny warkot
silnika, brak szyb. Otoczenie stawało się coraz bardziej górzyste.
Kolorowe neony barów i moteli migały mi przed oczami.
Dosłownie pół godziny później gdzieś na drodze przewinęła się
tablica z napisem City of Los Angeles. Flagi na prawie każdym
domu, ludzie siedzący na werandach. Miasto otoczone górami,
a w tle tysiące świateł. Dopiero teraz dało
poczuć się prawdziwego ducha Ameryki. Dojechaliśmy na miejsce.
Mężczyzna wysadził mnie, podziękował za towarzystwo i życzył
miłego pobytu. Oddaliłam się od pojazdu w stronę
pomostu unoszącego się nad Pacyfikiem, gdzie wśród
przechadzających się setek ludzi przywitał mnie znak "Santa
Monica - End of the trail". Byłam na miejscu. Ten jeden z
pozoru samotny dzień pozwolił mi z wielu elementów ułożyć
obrazek przedstawiający wizerunek prawdziwej Ameryki. Żadna
książka, czy relacja nie da tego, co spotkanie z ludźmi z krwi i
kości. Oni zawsze są prawdziwi, nigdy podkolorowani. I chociaż
nie obyło się bez stresu, była to jedna z najlepszych decyzji
w moim życiu.
Dominika
Borowicz, 2016