czwartek, 19 stycznia 2017

cali - reportaż z podróży

Pierwszy raz zapragnęłam dotknąć gatunku dziennikarskiego, z którym jako autorka nie miałam jeszcze do czynienia. Oto mój pierwszy reportaż. Reportaż z podróży.




Plastikowy zegar wskazał godzinę 16-tą kiedy kończyłam pakować plecak. Zza otwartego okna usłyszeć dało się niesamowitą mieszankę języków świata. Turyści, trochę tacy jak ja, jednak w gruncie rzeczy inni. Też spragnieni świata, jednak z reguły wolą go chłonąć w  bezpieczny sposób - wybierając grupy, ewentualnie zapuszczają się w  nieznane parami. Należę chyba do mniejszości, ponieważ największą przyjemność czerpię z podróżowania samemu. To też daje mi możliwość bycia z ludźmi, jednak w  inny, ekscytujący sposób. Nigdy nie wiem kim tak naprawdę jest osoba, którą poznałam na szlaku podróży, z którą przemierzam dystans. To właśnie jest niebezpieczne, ale jakże ekscytujące!
Dzień, pomimo tego, że południe minęło już dawno jest piekielnie gorący. Jak 90% dni w  Kalifornii. Tydzień zwiedzania Stanów Zjednoczonych - brzmi jak marzenie. Teraz zostały już tylko 2 dni tej niesamowitej przygody. Czas opuścić San Bernardino - z pozoru zwyczajne amerykańskie miasteczko, jednak poczuć można w  nim zachodni klimat, no i dużym atutem są tanie noclegi. Potrzebowałam spędzić czas właśnie w  takim umiarkowanie zwyczajnym mieście z dala od blichtru i hałasu wielkich metropolii.
Wszystko zaczęło się trzy tygodnie temu, kiedy to planowaliśmy ze znajomymi naszą podróż. Samolot z Bostonu do Vegas, a potem zwiedzanie Miasta Aniołów. Znajomi oczywiście wybrali pokonywanie tej ostatniej trasy samolotem, ja jednak się wyłamałam. Jak to? Mam stracić tę niepowtarzalną szansę na poznanie krainy marzeń od strony drogi? Jakoś nie ciągnęło mnie tak bardzo zwiedzanie komercyjnych punktów USA, jednakże byłam uzależniona od znajomych. Najbardziej kuszącą perspektywą było odkrywanie Stanów wprost ze szlaku. To właśnie z perspektywy drogi poznałam Amerykę uwiecznioną na taśmie filmowej - podczas oglądania filmów, które cenię do dziś, jak Thelma i Louise, Wszystko za życie, czy Prosta historia. Po krótkim namyśle wybrałam szosę, na co wszyscy zareagowali pukaniem w  głowę.
Rozstaliśmy się wczoraj - oni pojechali na lotnisko, ja na dworzec autobusowy. Przeznaczyłam wczorajszy dzień na leniwe zwiedzanie San Bernardino, prawdziwa przygoda jednak zaczyna się dziś - drogę do Los Angeles zamierzam pokonać autostopem. Jest to według mnie jedyny sposób, by poczuć tę mityczną, amerykańską wolność. Mityczną, niestety z wielu powodów, a jednym z nich jest zakaz hitchhikingu na niektórych drogach, a w  niektórych stanach zabroniony całkowicie. Na szczęście ja na swoją podróż wybrałam drogę stanową - legendarną sześćdziesiątkę szóstkę, na której z formalnego punktu widzenia można łapać podwózkę. Chwilę przed 17-tą ruszyłam w  stronę recepcji, by podpisać kilka kwitków oraz się wykwaterować. Miałam wielkie szczęście, ponieważ napotkałam na właściciela, który zaproponował podwieźć mnie na wylot trasy. Oczywiście zgodziłam się. Podróż trwała krótko, a pomimo tego Frank zdążył wypytać mnie o  Polskę. Nigdy nie był w  Europie, jednak marzy o  podróży w  szwajcarskie Alpy. Ciekawy wybór, ponieważ większość Amerykanów, których podczas pobytu dane było mi poznać ogranicza się do marzeń o  zwiedzeniu Paryża. Dla typowego Amerykanina właściwie nie ma w  Europie innych państw niż Francja, Wielka Brytania, Niemcy i Włochy. Taka amerykańska ignorancja, do której już zdążyłam przywyknąć. Frank wysadził mnie przy jakimś fast foodzie. Pożegnałam się, włożyłam na ramiona plecak i ruszyłam w  stronę szosy. Znak przydrożny informował: Historic Route 66. Jestem tu. Wyjęłam z torby przygotowaną wcześniej kartkę z napisem Los Angeles, jednak od momentu przyjazdu nie przejechał tędy żaden pojazd.
 
Mother Road - jak amerykanie zwykli nazywać 66 - w  czasach swojej świetności była szlakiem marzeń. Dziś ta droga to przede wszystkim legenda, a jedyny jej kawałek, który można przejechać bez przeszkód to ten od granicy Arizony do LA. Kiedyś trasę tę, łączącą wschód  z zachodem przemierzali desperaci, gangsterzy oraz poszukiwacze przygód. Dziś niestety została wyparta przez nowoczesne autostrady. Jej klimat jednak pozostał. Na horyzoncie dostrzegłam niezliczoną ilość opuszczonych barów i stacji benzynowych, w  których duch lat sześćdziesiątych choć trochę przepłoszony nadal się unosił. Gorący klimat dawał się we znaki, ciepło wręcz buchało znad popękanego asfaltu. Miałam do pokonania blisko 80 mil. Niedużo. Taki dystans na pierwszy raz. Na zachętę.
Pierwszy samochód. Przejechał. Cóż, może wyglądam groźnie. Tym razem spróbuję się uśmiechnąć - zauważyłam, że Amerykanie to doceniają. Drugi pojawił się za niespełna minutę. Również przejechał. Tak, z pewnością czasy świetności tej drogi minęły. Pięć minut i dwa samochody. Podejrzewam, że miewała większe obciążenie. Godzina 17.30 i następny samochód. Żółty Jeep Wrangler. Zatrzymał się. Za kierownicą siedział mężczyzna w  garniturze. I tak oto z małą dozą niepewności, ale też poczuciem ulgi wsiadłam do samochodu. Kierowca zakomunikował, że może mnie podwieźć, jednak zjeżdża z drogi na wysokości Rancho Cucamonga. Dobre i to. Żółty jeep i elegancki garnitur był rozbrajającym połączeniem. Prowadzący auto wyglądał elegancko, jednak moją uwagę przyciągnęły jego dłonie - były strasznie zniszczone. Mark - bo tak miał na imię, był mężczyzną około 40-stki pracującym na farmie. Poinformował mnie, że w  życiu nie zabrałby obcej osoby z drogi, ale zrobiło mu się żal, gdy zobaczył dziewczynę z wielkim plecakiem i tak zrezygnowaną miną. Powiedział też, że w  USA taki sposób podróży wybierają albo żebracy, albo szaleńcy. Ani ci, ani ci nie są mile widziani. Na desce rozdzielczej samochodu przyklejona była naklejka z logiem LA Clippers. Przywieszka z tym samym emblematem ozdabiała kluczyki wetknięte do stacyjki. Klimatyzacja w  samochodzie nastawiona została chyba na 10 stopni. Typowo amerykańskie. Wybierając się na podróż autobusem, bądź samochodem, który ma prowadzić Amerykanin warto brać ze sobą koc. Z początku mijaliśmy opuszczone myjnie, serwisy samochodowe ze swojsko brzmiącymi nazwami oraz kawiarnie z przydrożnymi tablicami, na których widniały pościerane fragmenty menu, jednak z czasem zabudowa zaczynała być coraz gęstsza. Mark zapytał mnie skąd jestem i czy zdaje sobie sprawę jakim niebezpieczeństwem jest hitchhiking. Owszem, zdawałam sobie. - To skąd jesteś? - ponowił pytanie. - z Polski - odpowiedziałam. - z miasta Polski? Okazało się, że Mark nie wiedział nic o  moim kraju, a kiedy już zaczął się namyślać, stwierdził, iż Polska to chyba region Rosji. Z tym stwierdzeniem też spotkałam się tu kilkakrotnie - wpierw czułam się trochę urażona, potem jednak przywykłam i młodszym osobom mówiłam po prostu że jestem z Europy - wystarcza im to w  zupełności. Zapytałam mężczyznę jak wygląda życie w  Kalifornii, bo dla wielu Polaków kraina ta jest synonimem wolności i beztroski. - Ciężkie - odpowiedział krótko. - Pracuję często o  8 do 20, a gorący klimat wcale nie sprzyja komfortowej pracy. Poza tym podatki potrafią wykończyć. Opowiedział też o  tym, jak siedział w  więzieniu za alimenty. Dziś wracał z sądu, jednak nie pytałam czego dotyczyła sprawa. - Marzę o  tym, żeby wynieść się na północ, jednak nie stać mnie na to - stwierdził mężczyzna. Okazało się, że Kalifornia jednak nie dla wszystkich jest beztroską krainą. Powoli zbliżaliśmy się do miejsca w  którym Mark miał zjechać. Zajechał na parking przy stacji benzynowej i wysadził mnie, życząc powodzenia. Gorąco buchnęło we mnie niczym uderzenie obuchem. Ruszyłam w  stronę budynku. w  Stanach picie wody z kranu jest standardem, na zewnątrz budynków są nawet specjalne punkty gdzie w  takową można się zaopatrzyć. Po ugaszeniu pragnienia i przemyciu twarzy ruszyłam w  stronę samochodu stojącego na parkingu, by zapytać kierowcę w  którym kierunku jedzie. Kierowca odpowiedział mi pytając, czy zdaję sobie sprawę, że takie żebractwo na stacji benzynowej jest nielegalne. Dosłownie za chwilę w  moją stronę nadciągnął człowiek w  niebieskim uniformie. Zbliżał się mówiąc wyraźnie i głośno, że mam oddalić się z jego terenu, bo w  innym przypadku wezwie policję. Zdezorientowana oddaliłam się poboczem i przystanęłam na brzegu drogi. Rozgrzanym asfaltem żwawo przebiegła jaszczurka, a ja czekałam w  tym miejscu na okazję do podwózki. Tym razem miałam szczęście - pierwszy pojazd, który przejeżdżał zatrzymał się i kierowca zaproponował mi pomoc w  dotarciu do celu. w  rozwalającym się czerwonym samochodzie przypominającym Gran Torino, siedział około 60-letni brodacz w  ciemnych awiatorach. W  ręce miał piwo, a  na ręce wytatuowane gwiazdy. Gdy zobaczył lęk na mojej twarzy, podjął próbę uspokojenia mnie słowami, że najlepiej jeździ mu się po pięciu piwach, a dziś pije dopiero drugie - rzekł z rozbrajającym uśmiechem. W  Stanach, mimo restrykcyjnego prawa spotkałam się już kilka razy z prowadzeniem w  stanie lekkiego upojenia - widać, ludzie mają tutaj do tego inne podejście niż w  Polsce, co wcale mnie nie uspokajało. Brodacz kazał na siebie mówić Johnie. Jego samochód od środka był jedną wielką flagą USA. Flaga przymocowana była do dachu, wyłożone nią też były siedzenia. Nad kierownicą widniał duży napis "God bless America", a do lusterka przyczepiona była niezliczona ilość koralików w  patriotycznych barwach. Radio - jakby z przymusu - rzęziło muzykę w  stylu country, a piosenkarz śpiewał o  swojej miłości, którą zostawił w  Alabamie. Johnie powiedział, że widok samotnie podróżującej dziewczyny należy dziś do rzadkości. Poza tym mało kto decyduje się w  obecnych czasach na autostop - rzekł brodacz. - Pod koniec lat 60-tych były niezłe przygody - stwierdził. - Zwiedziłem prawie całe Stany łapiąc samochody. Jednak później prawo zrobiło się bardziej restrykcyjne, a trafiając na niemiłego policjanta można nawet trafić za kratki - rzekł zapalając papierosa. Dostałam następny dowód na to, że amerykańska wolność jest tylko mitem, a o  wiele więcej tej wolności mam w  swoim własnym kraju. Podczas jazdy wysłuchałam kilka historii z młodości Johniego, niezliczoną ilość razy usłyszałam również, że "to już nie to co kiedyś". z pewnością nie. Korbką odkręciłam szybę, by zaczerpnąć świeżego powietrza i podziwiałam ciągnące się wzdłuż drogi budynki, pokryte farbą w  pastelowych kolorach, między którymi raz po raz pięły się palmy. Byłam coraz bardziej zadowolona z tego, ze wybrałam tę metodę dostania się do celu. - Tutaj cię wysadzę, muszę jechać w  swoją stronę - rzekł brodacz, po czym zajechał na parking przy barze z fast foodami. Na pożegnanie wręczył mi jedną z koralikowych bransoletek, po czym wsiadł do samochodu i wyciągając rękę w  geście pożegnania odjechał. Weszłam do mizernie wyglądającego baru. Nad ladą leniwie obracał się wiatrak. Poprosiłam ubraną w  czerwony uniform ekspedientkę o  pierwsza lepszą kanapkę. Dostałam podwójnego hamburgera i ogromny, sztuczny uśmiech pracowniczki gratis. Muszę się chyba przyzwyczaić, że nie każdy rozumie wschodni akcent. W   barze siedziało dwóch mężczyzn o  latynoskiej urodzie, przy czym każdy patrzył się na mnie z wyraźną podejrzliwością. Po chwili do jednego z nich podeszła ekspedientka i przyjęła zamówienie złożone po hiszpańsku. Siedząc, poczułam zmęczenie, gorący dzień dawał się we znaki i wyczerpanie spowodowane małą ilością snu również dawało o  sobie znać. Po chwili rozległ się brzdęk otwieranych drzwi i do baru weszła kobieta. Niska, ciemna, około czterdziestki. Zamówiła jakiś alkohol, po czym przyglądając się mojemu plecakowi przysiadła się, wypytując skąd jestem. Odpowiedziałam na jej pytanie. - Czy wiesz, że Jezus cię kocha? - zapytała, po czym wyciągnęła z torebki zniszczoną Biblię. Następne pół godziny spędziłam na spożywaniu reszty posiłku, wertowaniu mapy oraz wysłuchiwaniu interpretacji Biblii według jakiejś sekty, do której należała czterdziestolatka. Kobieta niezrażona moją niechęcią ciągnęła rozmowę dalej. W   końcu zmuszona byłam pożegnać się i wyjść. Słońce zmierzało powoli ku zachodowi. Podziwiałam przez chwilę sielankowy widok, po czym wyciągnęłam kartkę z wypisanym celem podróży. Byłam na wysokości Duarte, co oznaczało, że pozostało mi już tylko jakieś 20 mil do celu. Drogą przejeżdżało wiele samochodów. Nie zatrzymał się żaden. W  wielu z nich powiewały flagi unoszone pędem powietrza, jeszcze inne miały wymalowane na masce płomienie ognia. Najpiękniejsze były srebrne, klasyczne trucki w  których odbijało się tańczące, zachodnie słońce. Po około pół godzinie czekania w  moją stronę nadjechał radiowóz. Zatrzymał się, po czym wysiadł z niego policjant. Oficer podszedł, kazał wsiąść do samochodu i pokazać dokumenty. Przeszył mnie strach, a przecież wiedziałam, że nie zrobiłam nic złego. Stróż prawa z przyklejoną do twarzy surową miną oznajmił, że stoję za blisko drogi i stanowię niebezpieczeństwo dla ruchu drogowego. - Za takie coś grozi więzienie - podsumował. Po wielu tłumaczeniach okazał jednak ludzkie oblicze i skończyło się tylko na upomnieniu. Oficer mimo wszystko nakazał odsunąć się od drogi, co szansę na złapanie transportu minimalizowało do zera. Zrezygnowana, siadłam kilka metrów od asfaltu i czekałam. Robiło się coraz później, a w  okolicy prócz podejrzanego baru nie było niczego innego. Nawet zasięgu. Po kilku minutach czekania podeszło do mnie dwóch mężczyzn i z latynoskim akcentem spytali, czy nie potrzebuję noclegu. Nie potrzebowałam, jednak oni nadal nalegali. Zdenerwowana wydarzeniami ostatniej godziny, udałam się z powrotem w  stronę baru, żeby uwolnić się od niechcianych towarzyszy. Robiło się coraz później i wszystko napełniało mnie już strachem. Nagle, z czeluści baru wyłonił się mężczyzna w  średnim wieku. Podszedł w  moją stronę i z ciężkim do rozszyfrowania akcentem zapytał jak się mam i czy nie potrzebuję podwózki.Ubrany był w  skórzaną kurtkę i buty z wężowej skóry. Mimo, że wyszedł z szemranej jadłodajni na oko wydawał się być człowiekiem budzącym zaufanie. Poinformował mnie, że jedzie do żony w  stronę ich domu na wybrzeżu LA. Odpowiedziałam, że mam ze znajomymi wynajęty pokój w  hostelu w  okolicy Santa Monica i tam też się udaję. - Mieszkamy niedaleko. Jedziemy - powiedział. Wziął mój plecak na ramię i poszliśmy w  stronę pojazdu, który okazał się być motocyklem. Dokładniej dwuosobowym, pięknym Harley'em Davidson'em. - Myślałam, że jedziesz samochodem - stwierdziłam. - Jak tylko się da unikam podróżowania w  klatce, a tu druga osoba mieści się spokojnie - odpowiedział. Nerwy sparaliżowały moje ciało. Owszem, chciałam przejechać się motorem, ale nie wiem czy byłam na to gotowa teraz. Milion głupich myśli przeleciało mi przez głowę. - Stąd nie da się spaść - powiedział, jakby czytając w moich myślach. Z oddali widziałam jak w  moją stronę znów zbliżało się dwóch Latynosów. Nie miałam chyba innego wyboru. Zarzucając plecak siadłam na motor i już za chwilę wiedziałam, że to najwygodniejsze siedzenie na którym dane mi było dzisiaj siedzieć. Mężczyzna kazał chwycić się siebie i nie wyginać w  czasie jazdy zbytnio na boki Ruszyliśmy z charakterystycznym warkotem. Po chwili już wiedziałam, że to była zdecydowanie najlepsza decyzja dzisiejszego dnia, a uczucia które towarzyszyło jeździe motorem po amerykańskiej drodze nie da się przyrównać do niczego innego. Wiatr we włosach, przyjemny warkot silnika, brak szyb. Otoczenie stawało się coraz bardziej górzyste. Kolorowe neony barów i moteli migały mi przed oczami. Dosłownie pół godziny później gdzieś na drodze przewinęła się tablica z napisem City of Los Angeles. Flagi na prawie każdym domu, ludzie siedzący na werandach. Miasto otoczone górami, a w  tle tysiące świateł. Dopiero teraz dało poczuć się prawdziwego ducha Ameryki. Dojechaliśmy na miejsce. Mężczyzna wysadził mnie, podziękował za towarzystwo i życzył miłego pobytu. Oddaliłam się od pojazdu w  stronę pomostu unoszącego się nad Pacyfikiem, gdzie wśród przechadzających się setek ludzi przywitał mnie znak "Santa Monica - End of the trail". Byłam na miejscu. Ten jeden z pozoru samotny dzień pozwolił mi z wielu elementów ułożyć obrazek przedstawiający wizerunek prawdziwej Ameryki. Żadna książka, czy relacja nie da tego, co spotkanie z ludźmi z krwi i kości. Oni zawsze są prawdziwi, nigdy podkolorowani. I chociaż nie obyło się bez stresu, była to jedna z najlepszych decyzji w  moim życiu.

Dominika Borowicz, 2016